Tak miało być.
Dla odmiany, właśnie ciepło spokój i radość wypełniały serce ostatnio wiecznie
zdenerwowanej lekarki. Oddychała miarowo i wciąż się śmiała. Długo marzyła by w
końcu odpocząć od stresu i w końcu jej się udało. Noc była taka piękna,
zauważyła to spoglądając za okno. Gubiła się w swoich uczuciach ale teraz to nie
miało znaczenia. „Niech chwila trwa” pomyślała i uśmiechnęła się szeroko.
*godzina 4:12, gabinet
profesora*
To był nieziemsko przyjemny dyżur, noc upływała spokojnie i na chirurgii nie działo się nic co wymagało by interwencji lekarza. Wiktoria prawie zakrztusiła się kawą kiedy profesor opowiedział kolejny dowcip.
-Nie wyglądasz na człowieka z poczuciem humoru – rzuciła kiedy skończyła się śmiać.
-Poczucie humoru, moja droga pani doktor jest miarą poziomu inteligencji. – Odpowiedział.
- W takim razie przepraszam – ledwo zdążyła odłożyć kubek na stolik obok kanapy, na której siedziała a już stała w jego objęciach kołysana delikatnie przez jego męskie ramiona.
-Nie ma muzyki – zauważyła.
- Od muzyki, piękniejsza jest tylko cisza –szepnął a ona poddała mu się w tańcu i położyła głowę na jego ramieniu. Zastanawiała się jak to jest, że zawsze potrafił znaleźć idealną odpowiedź na każde jej słowo. Było jej tak dobrze. Pierwszy raz od długiego czasu czuła się bezpieczna i naprawdę szczęśliwa.
W tym momencie jednak okrutny los znowu kazał jej się wybudzić ze snu, którym żyła. Drzwi do gabinetu otwarły się.
-Andrzej, słuchaj potrzebuję…- Krajewski nie miał w zwyczaju pukać do gabinetu profesora. Tym razem jednak żałował, że tego nie zrobił. – Wiki ?! Co Ty… - urwał widząc, że Consalida odskoczyła od Andrzeja i wbiła wzrok w ziemię.
-Co tu robisz Adam ? – Falkowicz zachował spokój i wpatrywał się w chirurga wyczekując na odpowiedź – Dzisiaj dyżuruje dr Consalida.
- No właśnie widzę jak dyżuruje – mruknął Krajewski – Wiki, nie spodziewałem się, naprawdę, jak możesz być taka głupia ? – krzyknął zupełnie ignorując pytanie mężczyzny – A ja naprawdę wierzyłem, że jest ci ciężko po ostatnich wydarzeniach. – Ruda podniosła wzrok ale w ogóle się nie odzywała. Nie wiedziała co ma powiedzieć.
- Mówiłeś, że czegoś potrzebujesz – Profesor uśmiechnął się sztucznie jakby nie słyszał co Adam powiedział. – Czego?
- Wykorzystujesz ją! – ryknął Krajewski i chwycił profesora za marynarkę – Jesteś zapatrzonym w siebie dupkiem i jeszcze masz czelność krzywdzić innych – złość, która wezbrała w chłopaku nie pozwoliła mu się kontrolować, uderzył Falkowicza tak, że ten upadł i uderzył głową o biurko.
-Adam, cholera jasna – W głosie młodej lekarki było słychać przerażenie. Krajewski jednak ją zignorował, wyszedł z gabinetu i trzasnął drzwiami. – Andrzej… - Consalida uklękła przy profesorze i sprawdziła puls. Jego serce biło ale leżał nieprzytomny a z nosa i rozcięcia na głowie leciała mu krew. Zawsze opanowana, teraz z nerwów nie wiedziała co ma robić. Liczyła się każda sekunda a mimo to wpatrywała się w niego bez ruchu.
-Co Ty robisz, Consalida, musisz działać ! – wydarła się sama na siebie po czym wybiegła z gabinetu.
-Siostro ! – krzyknęła rozpaczliwie – Szybko.
***
Adam szedł korytarzem a złość zamiast ustąpić potęgowała.
Wiedział, że jest tylko jedno rozwiązanie tej całej sytuacji. Nie mógł
pozwolić, żeby Falkowicz skrzywdził kolejną kobietę. NIE JĄ. Znowu nie zapukał
tylko z hukiem otworzył drzwi laboratorium.
-Kinga ? Musisz mi pomóc.
-Kinga ? Musisz mi pomóc.
1 komentarz:
Przyjemnie się czyta i na prawdę wciąga! Czekam na kolejną część :-)
Prześlij komentarz